sobota, 21 czerwca 2014

Suicide circus 2/2

To opowiadanie jest naprawdę długie, niemniej jednak liczę, że znajdziecie dzień na przeczytanie tego i zastanowienie się nad sensem. Starałam się ukryć w tym uniwersalny morał co znaczy, że ile by osób tego nie przeczytało, tyle też znajdzie swoją prawdę życiową. Zachęcam do czytania innych opowiadań i komentowania !
___________________________________________________

Od tamtego dnia do lustra nie zbliżyłem się nawet na milimetr. Unikałem go niemal jak właściciela mojego mieszkania, który to regularnie co dwa miesiące przychodził mnie odwiedzać w celu wyciągnięcia ode mnie pieniędzy za czynsz. I nie, wcale się nie bałem. I nie, nie zamierzałem uciec z tej dziury zaraz po opłaceniu rachunków. Ja najzwyczajniej w świecie wolałem nigdy więcej nie czuć czyjegoś oddechu na moich barkach. Nie byłem przyzwyczajony do smrodu innego niż mój własny. Tak więc równo tydzień po opisanych przeze mnie wydarzeniach spakowałem wszystkie najważniejsze rzeczy do niebieskiej walizki i wprowadziłem się do kolegi. Miał na imię bodajże Marek - choć wszyscy nazywali go Michałem ( sam też tak robiłem, mimo że nie wiedziałem dlaczego) - i był moim kumplem z pracy. Nasza znajomość ograniczała się do krótkiego przywitania bądź też ratowania tyłka, gdy szef przypominał sobie o BHP, niemniej jednak gdy tylko zarzuciłem temat, że nie mam gdzie się podziać ten od razu zaoferował pomoc. Nie powiem, zdziwiłem się jego otwartością, ale szybko porzuciłem obawy, gdy zrozumiałem, że może on mieć problemy finansowe. Współlokator zawsze się przyda ( szczególnie gdy w drzwiach pojawia się właściciel po pieniądze) zważając na to, że szefostwo postanowiło obniżyć nam pensję. Tak więc zaledwie dwa dni później stałem pod jego drzwiami z moją nieporęczną walizką obok. Okolica wydała mi się nie należeć do tych przyjemnych, co tylko upewniło mnie w fakcie, że mój kolega z pracy ma problemy z opłacaniem rachunków. Nie czułem się jednak nieswojo, bowiem sam mieszkałem w niewiele lepszych warunkach, a to tylko dzięki mojej matce, która zostawiła mi po sobie te przeklęte miejsce. " Pewnie to ta starucha mnie nawiedza" - pomyślałem, gdy sytuacja z wodą w łazience powtórzyła się - "Ona nie umiała się oprzeć godzinnym kąpielom". Ale czy byłem, aż tak złym synem, aby własna matka rujnowała mi życie ? Podejrzewałem, że kto jak kto, ale ta kobieta by tego nie zrobiła (nawet mi).


Do domu wróciłem zaledwie trzy dni po wyprowadzce, ale nie zamierzałem na nowo się tam osiedlać. Postanowiłem najzwyczajniej w świecie posprzątać tych kilka pokoi i jak najszybciej sprzedać mieszkanie. Długo nad tym myślałem ( kto sprytniejszy obliczył pewnie, że myślałem o tym nie więcej niż trzy dni) aż wreszcie podjąłem ową decyzję i nie zamierzałem jej zmieniać. Plan był stosunkowo prosty : sprzedajemy mieszkanie, chwilowo zatrzymujemy się u Marka (albo i Michała ), a następnie poszukujemy jakiegoś kąta, bierzemy kredyt i zaczynamy życie od nowa. Nic bardziej skomplikowanego.

Gdy udało mi się uporać z większą częścią domu, nadszedł czas na łazienkę. Zostawiłem ją na sam koniec z przyczyn czysto ekonomicznych. Była ona pokojem położonym najbliżej drzwi wejściowych, toteż wychodząc z niej nie pobrudziłbym podłogi ówcześnie umytej. Nic więcej. Zero strachu czy pozorności. Czysta inteligencja.
Pierwszym co mnie zaskoczyło był fakt, że drzwi do toalety były zamknięte. Dość często powtarzam, że jestem osobą starą (tak jest) toteż uznałem, że zamknąłem je gdy w pośpiechu opuszczałem mieszkanie. To byłoby dość logiczne zważając na to, że posiadam drzwi zamykane z obu stron ( rzecz nieporęczna, z tego też powodu prawdopodobnie chińska). Starałem się odpychać od siebie wizję wszelkich postaci z horrorów, niemniej jednak mój mózg miał wobec mnie inne zamiary. Odetchnąłem ciężko, po czym otworzywszy drzwi od razu skierowałem się do szafeczki umiejscowionej pod kranem. W niej miałem przeróżne, przydatne środki czyszczące. Coś jednak szybko odwróciło moją uwagę od żółtego cholerstwa, z którym zacząłem już z góry przegraną dla mnie walkę - mianowicie kran nade mną. Deja vu. Tylko tyle powiem. Choć dodałbym jeszcze rzeczownik " woda", aby rozwiać wszelkie wątpliwości.

Prawdopodobnie wspominałem już, że jestem osobą twardo stąpającą po ziemi, toteż nie łatwo jest mi wierzyć w wszelkie paranormalne głupstwa. Powiem więcej: w tym temacie jestem na tyle sceptyczny, że nazwałbym się rasistą od spraw pozaziemskich. Nie wierzyłem, nie wierzę i nie będę wierzył w duchy, zjawy, potwory, hellboye, Mikołaja, wróżkę-zębuszkę, ufo i inne zielone (lub też nie) stwory. W tym jednak momencie - dosłownie na kilka minimalnych sekund - uwierzyłem. Zaraz po zakręceniu kranu woda ponownie zaczęła się lać. Tym razem jednak nie były to pojedyncze krople wody, ale cały ogrom życiodajnego płynu. Aż złapałem się za głowę, gdy pomyślałem jaką satysfakcję zrobię właścicielowi mieszkania, gdy dam mu pliczek pieniędzy opłacający jedynie wodę.
Nie traciłem ducha - zamiast uciec z krzykiem, ja ponownie złapałem białą rączkę nade mną i zakręciłem to dziadostwo - co jednak nie zmieniło zupełnie nic. Wtem tuż za mną usłyszałem słaby, prawdopodobnie kobiecy głos.
- Uciekaj - powiedział raczej ostrzegawczo, niźli z groźbą.
- Gdzie ? - wysapałem, mocno wstrząśnięty całą tą sytuacją. Moje serce biło szalenie szybko, w przeciwieństwie do ciała, które zaś zdrętwiało.
- Z daleka od siebie - odparł, tym razem dziecięcy głosik, przez co poczułem się niezwykle słaby.

Nie trudno wyobrazić sobie jak szybko uciekłem z tej nawiedzonej dziury. Przed wyjściem jednak zrobiłem coś, czego powinienem żałować - ale nie żałuję. Wziąłem przeklęty pamiętnik Igora, czując jakoby miałby mi pomóc. Miałem wrażenie, że powoli szaleję, a wszystko to co mnie spotyka, dzieje się tylko wtedy gdy jestem sam, jakbym tylko wtedy był sobą. I z tego też względu wziąłem owy zeszyt. Słowo " szaleństwo" od jakiegoś czasu kojarzyło mi się tylko z nim. Tylko z Igorem. Jeżeli on by mi nie pomógł, to nikt by tego nie zrobił.

Nadszedł czas, abym wyjaśnił w jaki sposób zabiłem swojego przyjaciela. W przyrodzie nigdy nic nie ginie, toteż uznałem że sposób w jaki umarł, może się łączyć z dziwnymi zjawiskami. Dodam jednak, że w tej historii nie ma ani krwi, ani duchów. Za to znajdzie się cały wór młodocianej głupoty.
Był bodajże sobotni pranek ( tego dnia Igor miał urodziny, dlatego też tak łatwo zapamiętałem dzień) kiedy to ja wymyślałem, co mógłbym dać mu na urodziny. Nigdy nie przepadał za grami, płytami czy innymi rzeczami kosztującymi więcej niż dwadzieścia złoty, a możliwymi do nabycia w sposób nielegalny. Wysłałem mu więc sms'a. " Nudzi ci się? " odpisał, a ja czułem się zażenowany swoją głupotą. "Spotkamy się u mnie" dodał niewiele później, gdy ja jak na szpilkach siedziałem z telefonem w dłoni, starając się wymyślić jak najśmieszniejszą wiadomość. Igor zawsze był dla mnie wzorem, więc nie trudno się domyślić dlaczego zachowywałem się przy nim jak niestabilna emocjonalnie fanka.
"Ok".
Okazało się, że chciał wypróbować czegoś nowego. W jego ustach oznaczało to tylko jedno : stare narkotyki nie robiły już na nim wrażenia, więc potrzebował czegoś lepszego. Byłem osobą może nie tyle ubogą, co przeciętną. Mojej rodzinie starczało tylko na podstawy - czyli ubrania odpowiednie na rozmiar i porę roku, jedzenie i akcesoria codziennego użytku - toteż w tamtej chwili czułem jakby ktoś oblał mnie na zmianę zimną i gorącą wodą. Takie rzeczy nie były na moją kieszeń, ale miałem świadomość, że nie spełniwszy tej zachcianki stracę w jego oczach. Miałem szansę na dostojne życie w gimnazjum i o ile los pozwoli w liceum.
Zgadałem się więc z Krukiem ( było to przezwisko kumpla Igora, swoją drogą idioty, gbura i chama) który doradził mi najgłupszą rzecz na jaką kiedykolwiek się zgodziłem. Podaliśmy Igorowi kilka zwykłych cukierków, choć z dodatkiem jakiegoś świństwa a'la tabletki gwałtu, przez co obudziłby się kilka godzin później z uczuciem ogólnego rozbicia. Tak przynajmniej zaświadczył kumpel Kruka, w co uwierzyliśmy niczym dzieci. Od tamtego czasu wszystko się zaczęło. Igor zaczął wariować. Na początku rzeczywiście zachowywał się jak po dobrych prochach, ale im dłużej to trwało, tym dziwniej się robiło. Miał halucynacje, w których głównym bohaterem był niejaki Clown - koleś w kolorowych wdziankach z fałszywą gębą. Z opowieści wiedziałem tylko, że był blady jak sufit, miał uśmiech na pół twarzy, chodził w dziwny sposób - jakby jego jedna noga była sparaliżowana. Brzmiało to sztampowo i zupełnie nie ciekawie, a więc informacje o owym mężczyźnie wpuszczałem jednym uchem, a wypuszczałem drugim. Uznałem, że albo Igor sobie żartuje albo naoglądał się jakiś horrorów. Ani jedno, ani drugie nie było niczym groźnym, więc to ignorowałem. Olewając go, tak naprawdę zostawiłem go całkiem samego w piekle, z którego ten nie umiał się wydostać. Kilka dni później dostał się do szpitala psychiatrycznego, gdzie zaczął się jego prywatny koszmar. Ilekroć bym nie przyszedł, tak ciągle słyszałem jak złym pacjentem jest Igor. Niejednokrotnie robił rzeczy tak okropne, że aż żal było mi tego wysłuchiwać. Całą odpowiedzialność starałem się brać na siebie, co w tamtym momencie uznałem za pomoc dla przyjaciela, choć to w rzeczywistości nią nie było. Gdybym naprawdę starał się mu pomóc, ten prawdopodobnie by wyzdrowiał. A przynajmniej jego stan by się polepszał. Ja natomiast zamiast słyszeć, że jest lepiej, dowiadywałem się, że pani Marta wolałaby go uśpić, niźli patrzeć na jego ból. Zawsze witała mnie z uśmiechem na twarzy i pewną frazą, której zaś nie potrafię odtworzyć sobie w głowie. Prawdopodobnie mówiła coś w stylu : " Witaj dzieciaku w krainie strachu" lub " Trochę ruchu mój maluchu" ( aczkolwiek nie dałbym sobie ściąć za to głowy ).
Jednak w pewnym momencie jej usta coraz rzadziej układały się w słoneczny uśmiech, aby z czasem całkowicie tego nie robić. Była osobą niezwykle optymistyczną, która wychodząc z pokoju Igora cała podrapana i posiniaczona potrafiła utrzymać dobry humor i nadzieję. Miała niesamowite zadatki na psychiatrę, a mimo to po jakimś czasie postanowiła odejść z pracy. Tłumaczyła to problemami rodzinnymi oraz pragnieniem urodzenia kolejnego dziecka, ale każdy kto ją znał, wiedział że spowodowane to było Igorem. On po prostu zyskał dar odpychania od siebie ludzi, a Marta nie była Bellą ze Zmierzchu, aby potrafić się przed nim bronić. Ostatecznie to ona widziała wszystkie najgorsze momenty Igora, więc trudno się jej dziwić. Była zbyt młoda, zbyt naiwna i ufna.

Po szpitalu krążyły wieści, że mojego przyjaciela najzwyczajniej w świecie opętał demon, co tłumaczyłoby jego wiedzę o ludziach. Otóż to : z dnia na dzień Igor wiedział o otaczającym go społeczeństwie coraz więcej złych rzeczy. Potrafił powiedzieć o kimś coś, czego wiedzieć nie powinien, choćby ze względu na jego młody wiek. Sam także zacząłem w to wierzyć, szczególnie gdy nasze wizyty zamieniły się w spowiedź. Nie raz wiele przy nim płakałem i przepraszałem, a on tylko siedział w białym fartuchu na łóżku z oczami wbitymi w krzyż na ścianie. Co jakiś czas jego warga unosiła się do góry jakby ten starał się uśmiechnąć, po czym opadała jakby wcale nie miał takiego zamiaru. Uznałem, że Igor traci panowanie nad swoim ciałem i że to normalne w takim miejscu. Było tu zimno, ciemno i wilgotno - jednym słowem bardzo nieprzyjemnie. Nie dziwiło mnie więc, że chłopak stracił zmysły. Podobnie tłumaczyłem rany na jego ciele. Uznałem, że mój przyjaciel musi sprawdzić czy jeszcze żyje, czy już umarł - bo trudno jest to stwierdzić kiedy niewiele widzisz, słyszysz i czujesz. Teraz jednak wiem, że ja po prostu bałem się ingerować w jego życie. Od momentu w którym ten zachorował, ja starałem się wymazać go z pamięci. Odwiedzałem go tylko po to by mieć czyste sumienie. Nie było w tym uczuć, więzi czy czegokolwiek innego co łączy dwójkę przyjaciół. Ja nim po prostu nie byłem, za co zaś nie potrafiłem winić siebie. To Igor oszalał - nie ja. Igorowi zdawało się, że widzi zmarłych, Igorowi wydawało się że wie o ludziach wszystko, Igorowi zdawało się że jest nieśmiertelny co pozwalało mu się okaleczać. Wszystko to spotkało Igora, nie mnie. Po cóż więc ja w tej historii?

Od momentu w którym po raz kolejny zawitałem w swoim domu działy się różne, dziwne rzeczy. W nocy budziłem się, mając wrażenie że ktoś na mnie patrzy. Niemal czułem oddech na swojej twarzy, jakoby coś było niekomfortowo blisko. Prócz tego na lustrze często widywałem różnego rodzaju napisy: jednego dnia był to cytat, innego groźba, a jeszcze innego kawałek piosenki. Czasami słyszałem melodyjkę, która rażąco przypominała mi muzyczkę z cyrku. Nie potrafiłem nawet stwierdzić skąd brało mi się to skojarzenie - czy było to spowodowane jakąś bajką a'la Ed, Edd i Eddy ? Nie wiem.
W gorsze dni, gdy budziłem się w nocy widziałem twarz pomalowanego mężczyzny za szybą. Odpychałem od siebie myśl, że wygląda jak Clown z opowieści Igora oraz fakt, że mieszkam na trzecim piętrze. To po protu nie miało znaczenia, bo po co się dołować skoro i tak ma się świadomość, że nie jest to normalne. W takich momentach chowałem się pod kołdrą i przeczekiwałem odgłos drapania w szybę bądź piskliwy głos śpiewającego dziecka. Nie miałem nawet zamiaru wołać Marka, bo co on by zrobił. Co najwyżej usadowiłby mnie na miejscu pasażera w jego malutkim tico i zabrałby mnie do szpitala dla umysłowo chorych, gdzie już dawno powinienem grzać sobie miejsce. Co to, to nie.

Pod nawałem pracy, a także niecodziennych, powiedziałbym paranormalnych zjawisk - nadszedł ten dzień. Rocznica urodzin Igora. Obudziłem się niecodziennie wyspany, przypominając sobie, że tej nocy nic złego mnie nie spotkało. Zero twarzy pokolorowanych zboczeńców o kilkudziesięciu metrowych nogach, zero fałszywych dźwięków przypominających radosne pieśni Indian, zero wody (to akurat był minus, bowiem zero wody = zero kawy), zero brudnych paluchów na szybie mojego współlokatora, zero nieświeżego oddechu ( nie licząc mojego, gdyż jak już mówiłem nie było wody) - po prostu żyć i nie umierać, a jak umrzeć to teraz. Pierwszy raz od dawien dawna czułem się naprawdę szczęśliwy, a nawet rzekłbym, że kilka kilogramów lżejszy. Niemal słyszałem jak kamień z mojego serca upada na ziemię. To było odświeżające uczucie. I pomyśleć, że wszystko zakończyło się niewiele ponad pół godziny później. W momencie w którym ja brałem naprawdę bardzo długą kąpiel, zadzwonił telefon. Mocno się zdziwiłem, gdy okazało się, że moim rozmówcą jest Marta - psychiatra Igora.
- Słucham - powiedziałem znudzonym i nieco kwaśnym tonem, starając się spławić osiłka po drugiej stronie telefonu.
- Oh, dzień dobry. Z tej strony Marta. Pomagałam twojemu bratu, kojarzysz ? - Odpowiedział mi niezwykle delikatny głos. Nie był ani dziecięcy, ani dojrzały. Jakbym miał go w jakikolwiek sposób określić, uznałbym że miano " kobiecego i zalotnego " niezwykle by pasował. Co mnie jednak zdziwiło to fakt, że Marta prawdopodobnie byłaby już sporo starszą kobietą. Jak więc zachowała sobie ten orzeźwiający głos ?
- Kojarzę, kojarzę - mruknąłem niechętnie. Coś mi mówiło, że nie powinienem angażować się w tę rozmowę. - Nie rzuciłaś przypadkiem tej pracy ? Z jakiego powodu dzwonisz ? Nie zapytam skąd masz mój numer, bo szczerze mówiąc mam to w poważaniu - wydukałem na jednym oddechu, w międzyczasie nawilżając usta gorącą herbatą z miodem.
- Nie jesteś zbyt towarzyski, nie ? - Zaśmiała się, co w jej wykonaniu wyszło bardzo pociągająco. Naprawdę nie wiedziałem co mam myśleć. - W prawdzie mówiąc przeszłam na długi urlop, który skończyłam po opuszczeniu szpitala przez Igora. Dzwonię by ci powiedzieć, że ten zapominalski gnojek schował kilka rzeczy w cudzej szafce. Odbierzesz je ? Nadal się przyjaźnicie ?
- No cóż. Nie było okazji zawęzić naszej przyjaźni głównie dlatego, że Igor nie żyje - odparłem oschle, coraz bardziej poirytowany niesprawiedliwością czasu. Jednym ten zdrajca zabiera nerkę lub co gorsza życie, aby innym dać cudowny, niemal anielski głos. - Ale rzeczy wezmę - dodałem i niemal się zaśmiałem, gdy kobieta wypuściła z siebie długo wstrzymane powietrze. Najwyraźniej rzeczy Igora wadzą w szpitalu, a smutno jest wyrzucać rzeczy zmarłego.
Pojechałem tam niemal natychmiast po zakończeniu kąpieli, co w moim wykonaniu zabrało mi trochę ponad dwie godziny. Nie zamierzałem się śpieszyć, tym bardziej że było już późne popołudnie, a mnie do tej pory nic zadziwiającego nie spotkało. Na miejscu poinformowano mnie, że Marta wciąż siedzi w pokoju Igora starając się uporządkować jego rzeczy. Uprzejmie poprosiłem młodą studentkę, siedzącą najbliżej recepcji, aby poszła tam ze mną ( powiedziałem jej , że nie znam za dobrze szpitala - co było kłamstwem bo znam go jak własną kieszeń, a jedynym powodem dla którego jej potrzebowałem był strach, że Marta nie żyje, a ja spotkam się oko w oko z duchem lub wyrośniętym chomikiem - o ile reinkarnacja jest prawdą). W pomieszczeniu jednak spotkałem się z przyjemnym rozczarowaniem. Marta była dojrzałą, nieco już pomarszczoną kobietą o siwych, kręconych włosach i bardzo dużym nosie. Jej oczy były takie same, jakie zapamiętałem - duże i zielone, co mnie kiedyś niezwykle kręciło. Wpierw trochę pogadaliśmy o starych dziejach, kiedy to mieliśmy po dwadzieścia lat (mniej więcej) i na okrągło lataliśmy wokół Igora. Jak się okazało Marcie także choroba mojego przyjaciela zabrała chęć do życia, przez co ta rozwiodła się i zaczęła pić. Z tego względu mąż odebrał jej prawa rodzicielskie,w skutek czego kobieta została całkiem sama. Smutki topiła w alkoholu do czasu, w którym po raz kolejny zatrudniła się w tej klinice. I tak właśnie się spotkaliśmy. Dziewczyna nie mogła zapomnieć o jej ulubionym pacjencie, więc często odwiedzała jego pokój, stąd też jej nowe odkrycia. Nie narzekałem. Marta wciąż mi się podobała i miałem wrażenie, że ja także nie jestem jej obojętnym.
" Z kim pan rozmawia, panie Wiśniewski ? "
Pytanie, które nagle naparło na mnie swoim znaczeniem, wybiło mnie z równowagi. Czułem się jak naćpany. Wszystko wokół wirowało: kolory i kształty łączyły się ze sobą, zaś dźwięki bardzo łatwo mi umykały. Wciąż patrzyłem w zielone oczy Marty, które jako jedyne zdawały się być czymś stałym. Nie uciekały, nie wirowały, nie tańczyły i nie wywoływały we mnie odruchu wymiotnego. Aż zacząłem się zastanawiać, czy widzę te oczy naprawdę, czy może są one tylko w mojej głowie.
" Panie Wiśniewski, proszę otworzyć drzwi w innym wypadku wejdę do pana siłą"
Nie wiedziałem skąd bierze się ten głos. Jakby był w mojej głowie od zawsze, ale w rzeczywistości nigdy się w niej nie znalazł. Miałem wrażenie, że to nawet nie był ludzki głos. Prędzej kolory uciekły od swej roli i postanowiły pobawić się w muzyków. Całkiem zabawne. Nie powiem.
"Tylko skąd tutaj tyle balonów"  pomyślałem.
- Ktoś mnie woła. Tylko zapytam o co chodzi i już wracam. Przy okazji wezmę dla ciebie jakieś leki bo nie wyglądasz za dobrze. W międzyczasie zajmij się Igorem, dobra ? - mruknęła kobieta stojąca przy mnie i gdyby nie widok tej pary dwóch cudownych oczu, nie wiedziałbym kto do mnie mówi naprawdę, a co tylko mi się zdaje. Szybko jednak odzyskałem chociaż chwilowe panowanie nad umysłem.
Igor ? Przecież on nie żyje - chciałoby się powiedzieć. On nie żyje, prawda ? Odwróciłem głowę w stronę drzwi. Te pozostawały zamknięte, a jedyne co się zmieniło to widok za okienkiem. Zamiast twarzy starszej kobiety, którą dotychczas uznawałem za Martę, zobaczyłem tam mężczyznę. Był to człowiek niezwykle przypominający złowieszczo uśmiechającego się Clowna, którego radosny makijaż powoli się rozpływał. Prawdopodobnie spowodowane to było łzami lejącymi się żałośnie z jego białych oczu. Nagle w pomieszczeniu rozległ się okropny śmiech. Był złowieszczy, niesmaczny, ohydny. Trudno wytłumaczyć jak bardzo smutny i przygnębiający był oraz to jak bardzo przeszywał człowieka.
Miało się wrażenie, że jakiś dowcipniś ukrył w nim igły, aby każda jego melodia raniła ofiarę od środka. Wtem tuż za mną rozległ się istotnie przerażający dźwięk pozytywki. Odwróciłem się powoli i uważnie, jakbym podejrzewał, że tuż za mną czaić się będzie przerośnięty facet z piłą mechaniczną i wcale nie zabawną maską. Nic takiego nie ujrzałem (ku mojemu wielkiemu zdziwieniu), a jedynym co rzuciło mi się w oczy była mała, nakręcana zabawka niewielkiego clowna na kucyku.
" A kuku "
Przerażony odwróciłem się do tyłu. Igor. Tuż obok mnie stał Igor. Miał bardzo bladą twarz, z jego włosów niemal kapał nadmiar kolorowego sprayu, nosił bardzo jaskrawą piżamę i niezwykle duże buty, jego twarzy była pochylona, a z oczu leciały mu łzy -  mimo to uśmiechał się.

***

Dziś postanowiłem, że napiszę ostatnią stronę mojego pamiętnika, dopóki sam nie zamieniłem się jeszcze w pozytywkę. Wszystko wokół jest bardzo piękne i niezwykle radosne. Ludzie uśmiechają się i ja także się uśmiecham. Nawet kiedy krew leje się z mojego serca, nawet kiedy oczy toną w łzach, nawet kiedy ból mnie zabija. Ja się uśmiecham bo taką przybrałem maskę. Jestem szczęściem w czystej postaci. Teraz to wiem. Wszystko jest cyrkiem, nawet ja. Każdy dzień to zbieg ironicznych, nierzadko zabawnych zdarzeń, podczas których możesz albo spaść z kolejki górskiej albo wygrać pluszowego misia, zbijając wszystkie butelki na półce jedną piłeczką. W naszym cyrku butelki także są ludźmi, ale to ty masz piłeczkę i ty ich zabijasz. Jak w życiu każdym słowem możesz coś zniszczyć, tak w cyrku niszcząc możesz coś wygrać. Ja nie mam już sił na uśmiech. Nie mam już sił na życie.
Najpierw Igor, teraz ja.
Cyrk samobójców.

***

Ludzie przyciągani są przez ożywienie, które zdaje się dusić ich. Nawet strach, który przylgnął do Twej dłoni, gdy jej dotknąłem zniknie wcześniej czy później. Metamorfoza
Wszystko jest sparaliżowane - reakcja łańcuchowa. Ludzie współodczuwający ból. Znieś niedopowiedzianą przyszłość, która zostanie zapisana i twoją słabość, która pobłądziła. Odetnij depresyjnego siebie, którego obraz straciłeś. I samotność, którą chciałeś bym odczuł. Tęsknię za sobą w tych dniach pełnych niepokoju, która nagle wypełnia wszystko przez Twoimi oczami. I twoją melancholię (...)
Nigdy nie wrócę,
Zbytnio się w to wszystko zaplątałem,
Nawet śmierć wydaje się być ofiarą.~ The Gazette "Suicide Circus" 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz